Listy roznoszą uczniowie gimnazjalni, wujcio Fonsio, słuchacz techniki, jest motorowym tramwajowym, stryj Stefan, z siódmej klasy gimnazjalnej — sprzedaje bilety w tramwaju, ciocia Jadzia chodzi po ulicy z puszką i zbiera na Czerwony Krzzż, wuj Henryk, taki gruby, bogaty pan, co ma dwie kamienice i taki złoty zegarak i tyle pierścieni, jest prostym żołnierzem, musi salutować każdemu „frajtrowi“ i powiedzieli mu, że pojedzie do Koszyc konie froterować a Jaś, ten Jaś, co się zawsze z wujciem kłócił, co to mu wuj zawsze mówił, że jest nicpoń, darmozjad i lampart, bo techniki skończyć nie może, chodzi teraz w mundurze porucznika od artylerji, grozi wujowi Henrykowi, że go weźmie do raportu, że mu każe dać „szpangi“ albo obiecuje mu, że go w drodze łaski zrobi swoim „forysiem“, oczywiście, jeśli mu wuj pożyczy dwieście koron. Nie są-że to śliczne historyjki?
Po skwerach publicznych łażą wojskowe konie i pasą się, jak na błoniu. Nie szkodzi — dziś wszystko wolno. Tu i owdzie na ulicach dymią kuchnie wojskowe. Biedniejsi chłopcy cisną się do kucharzów, skomląc o resztki ziemniaków i jarzyn. Niektórzy głodni — biedactwa uliczne! — inni z ciekawości, dla zakosztowania, jak też smakuje żołnierskie jedzenie. Oczywiście — jest świetne, dziwnego, zupełnie jakiegoś odrębnego smaku. Kotły są głębokie, gotuje się w nich obficie, więc zawsze trochę tego jedzenia zostanie, a kucharze — dobrzy ludzie, wiedzą, co to dzieci, zwłaszcza głodne. Wielkiemi „kochlami“ czerpią z kotłów jarzyny i rozdając je między dzieci, napełniają podstawiane garnuszki i rondelki. — Do kapelusza się nie daje! — woła przestrzegający porządku kucharz, widząc straszliwe wnętrze nadstawionego sobie kapelusza — przynieś se papir! — poucza chłopca a spostrzegłszy jakąś straszliwie zbiedzoną, wychudzoną twarz wyrostka, oświadcza mu szorstko: — Czekaj! Dostaniesz drugą porcję, dam ci jeszcze!
Na placach szeregi fur chłopskich, ustawione w rzędy, duże, okrągłe namioty, dymiące kuchnie, piece, kuźnie polowe, ludzi mrowie, gwar! Rzekłbyś — odpust, rozbite naprędce kramy, namioty fotografów jarmarcznych, strzelnice, może jaki cyrk prowincjonalny... Aha, ładny odpust! Woźnice z czarno-żółtemi przepaskami na rękawach, żołnierzy z karabinkami mnóstwo — tabor! Dla dziecka — raj! Malec prześlizguje się między szeregami wozów, przyjaźni się z żołnierzami, dotyka karabinów, szabel, wyszachrowuje „komiśniak“, suchary, jedyne jeśli idzie o gruntowne wyłamywanie mlecznych zębów, ćwierka i podskakuje wśród tej gęstwy ludzkiej, niezmordowany i szczęśliwy właśnie jak ten wróbel, uwijający się koło wozów i ko-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/72
Ta strona została przepisana.