bez natarczywości księżyca. W miarę ciemne, dość chłodne, lecz suche, aksamitem swych mroków ogarniały duszę i chłodne dłonie kładły na rozpalonych skroniach ludzkich, przyrzekając uspokojenie i pociechę. Były to noce dobre, dobre, jak mądre siostry, mające dla brata w pogotowiu zawsze uśmiech łagodny i poczciwe słowo.
Mało kto mógł jednak wówczas spać spokojnie. Choć świateł się wieczorami nie paliło, ludzie siedzieli w oknach zamyśleni i nadsłuchiwali.
Nie kumkania żab słuchali, nie ciszą się rozkoszowali wieczorną, nie muzyką łagodną stłumionego „adagia“ nocy...
Przez ciszę wieczorną płynęły jakieś nieuchwytne odgłosy, nie dźwięki, nie głosy, lecz chmurki głosów, coś, co czasem zdawało się być raczej biciem krwi w pulsach niż jakiemś echem. Były to niewyraźne, bardzo oddalone, głuche pomruki. To mówiły działa.
Poważny jest ich głos, stanowczy, decydujący, zmuszający do posłuchu. Są słowa, mające — jak zwykliśmy mawiać — wagę złota. Ale o ileż silniejsze jest wyrzucone śpiżowemi usty stalowe słowo, Bóg wie jakiej wagi i Bóg wie ile śmiertelnych obietnic w sobie niosące? Nie bywa, aby ono napróżno mówiło. Od jednego takiego słowa, rozpękanego w lecący ku ziemi snop ognia, łamią się szeregi i ścielą na ziemi pokotem. Tak wygląda straszny, wojenny parlament, w którym mówcy mówią nie kolejno ale właśnie wszyscy razem. Rzecz w tem, kto kogo przekrzyczy. Kto mówi ostatni i najgłośniej, ten ma rację. Porównać to można ostatecznie — z kobiecą kłótnią. To trudno — jak fortuna tak i wojna jest kobietą. Umizga się zawsze do silniejszego.
Ale ów daleki, może nawet tylko w imaginacji czasem słyszany huk armat nie był jedynym odgłosem tych nocy. Jak dawniej tak i wówczas słychać było w nocy daleki, przeciągły gwizd lokomotyw. Lecz dawniej wiedzieliśmy, że te pociągi wiozą w świat wesołych, zamożnych turystów, różnych interesantów, jadących w dalekie kraje z nadzieją, ba, prawie pewnością zarobku, emigrantów, chcących spróbować się z losem, wreszcie ojców do rodzin, mężów do żon, synów do matek, braci do sióstr... Wszyscy oni rozgospodarowywali się w wozach i swych przedziałach swobodnie, wiedząc, że względne trudy podróży wynagrodzą sobie sowicie w niedalekiej przyszłości. Świst lokomotywy oznaczał, iż pragnieniom i chęciom ich staje się zadość, że spełnia się to, czego chcieli. Jakże inaczej brzmiał w tych wojennych czasach świst lokomotywy, jękliwy, długi, jakież to odmienne rzeczy on nam opowiadał! W owych czasach nikt nie po-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/74
Ta strona została przepisana.