dróżował dla przyjemności a mało kto dla interesów. Te pociągi, które ogłoszały się światu swym żałosnym świstem, jechały według zupełnie odmiennych rozkładów jazdy, rozkazów i poleceń. Wojenny towar wiozły — zbrojnych, młodych ludzi idących w bój. A każdy z tych młodych ludzi miał przecież swych rodziców, swą rodzinę, przyjaciół, którym omal że serce z żalu nie pękało. Ale zacięli oni wszyscy zęby, zdławili krzyk w gardle i milczeli. Za to za nich śpiewał, ich bólem i żalem łkał, ich nieutuloną trwogą wył w ciszy nocnej ten świst żałosny maszyn, ruszających w pole z ładunkiem ludzkim, lecących w ciemną przestrzeń ku stacjom, które ogłaszają nie konduktorzy ale syk krzyżujących się szrapneli.
A oprócz tego słychać było wówczas przeraźliwie donośne, nieustanne ujadanie strwożonych i zaniepokojonych psów. Był to — jak gdyby nieustający ogień karabinowy — i jak gdyby nieustające wołanie o pomoc, straszny gwałt, pełen niepokoju i lęku. Psy, nie znając się oczywiście na polityce, nie wiedziały, czy jest wojna czy nie, słyszały tylko i czuły jakiś anormalny, żywy ruch w kraju, jakieś turkoty, huki dalekie, krzyki, grzmoty, to znów bliższe odgłosy kroków ludzkich lub stąpań końskich. Nie rozumieli co się dzieje więc się niepokoili ci wierni stróżowie dobra i życia ludzkiego. A jaki to był niepokój, jaka trwoga! Pełni niepokoju byliśmy my, którzyśmy wiedzieli, co się dzieje; jakże strasznie niepokoić się i trwożyć musiały zwierzęta, zgoła nic nie rozumiejące a tak wrażliwe na wszelkie niepokoje w naturze i tak pilnie słuchające, co im swem drżeniem i swym nieokreślonym jakimś odgłosem opowiada ziemia i co im z daleka przynoszą ledwo uchwytne fale powietrzne.
Miasto śpi. Czasami słychać jeszcze jakieś kroki, zgrzyt kluczów w bramie, trzask zamykanych wrót, odgłosy stłumionej rozmowy, ba nawet trywialne chrapanie. Ale my sercem, bijącem gwałtownie, słyszeliśmy i ryk dział i trzaskot ognia karabinowego i nieustanny chrzęst salw karabinów maszynowych i straszne „hurra!“ z którem ciemne szeregi zrywały się z zagonów i szły w ogień, dzierżąc w garściach krzepko karabiny, zbrojne w szerokie i ostre bagnety. Albo też widzieliśmy pola, na których znużeni wojenną pracą śpią mocno utrudzeni żołnierze, z bronią pod ręką, gotowi na pierwsze zawołanie, jako że ataki od czasu wojny japońskiej przeważnie odbywają się w nocy, „o pierwszych kurach“. Wysunięte naprzód straże czuwają, patrole krążą po pobojowisku, na którem wśród śpiących są i tacy, którzy się nigdy nie zbudzą. Czasem gdzieś huknie strzał jeden, drugi, sypnie się gdzieś daleko jakaś gorętsza, żywsza
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/75
Ta strona została przepisana.