cej nad boiskiem, pokazał się oddział żołnierzy austrjackich, którzy również zaczęli śpiewać jakiegoś krakowiaka. Po obu stronach rozległy się oklaski. Zamknąwszy oczy mogło się mieć wrażenie, iż to pozdrawiają się niby dwa oddziały polskiego wojska. Jednakże zamknąć oczy to znaczyło nie chcieć widzieć rzeczywistości, bo to byli przecie tylko austrjaccy żołnierze. Niestety, nie wszyscy chcieli to zrozumieć i zadużo patrzyło przez spuszczone powieki.
Niezbyt wesołe były refleksje, któreśmy wraz z ojcem czynili, siedząc na schodkach i patrząc na musztrujących się przed nami żołnierzy. Z dziwnem upodobaniem śpiewali oni najchętniej piosenkę „Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie“. Pamiętani, że na ten temat dużo mówiłem, protestując przeciw cierpiętniczo-męczeńskiej intonacji piosenki i twierdząc, że żołnierz nie powinien nawet przypuszczać możliwości, iż zginie on a nie nieprzyjaciel.
Siedzieliśmy tak długo, rozmawiając i paląc papierosy. Chwilami zdawało się nam, iż słyszymy bardzo oddalony huk armat, raczej lekkie wstrząśnienia w powietrzu. Wreszcie, kiedy już słońce skłaniało się dobrze ku zachodowi, machnąwszy ręką na nudne austrjackie „piłowanie“, wyszliśmy z boiska.
Kiedyśmy stanęli przed bramą, podszedł ku nam jakiś żebrak, którego ofuknąłem. Szliśmy zwolna dalej.
— Patrz-no, patrz! Dokąd ci policjanci tak gonią! — usłyszałem głos ojca.
Zirytowany bardzo bladem wrażeniem, jakie na mnie legjon zrobił i natręctwem żebraka a równocześnie przekonany, iż ojciec z właściwą starszym ludziom ciekawością we wszystkiem wietrzy sensację, nie oglądnąłem się nawet lecz odpowiedziałem niechętnie;
— Pewnie tego dziada chcą aresztować!
— Gdzieżby znowu na dziada z bagnetami! — odparł ojciec.
Wówczas oglądnąłem się i ujrzałem dwóch policjantów z karabinami, biegnących za płotem na wzgórza, na których znajduje się park Łyczakowski. Na karabinach mieli bagnety.
— Zdaje się, gonią kogoś... Dziś w każdym człowieku widzi się szpiega. Chodźmy.
Ojciec z żałością spojrzał za policjantami, niewątpliwie ciekawy rozwiązania zagadki, ale nie protestując, poszedł za mną. Małą przeczniczką, prowadzącą z ulicy Łyczakowskiej ku boisku i skręcającą w tem miejscu za opłotki miejskie, szło szybko bardzo wiele ludzi. Nie zwróciłem na to uwagi. Naraz ujrzałem między nimi zna-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/78
Ta strona została przepisana.