jomego, starszego już pana, którego przerażona i wzburzona twarz zdziwiła mnie. Mówił coś.
— Co się panu stało? — spytałem go.
Mówił w dalszym ciągu, ale nie rozumiałem. Słyszałem tylko: — Kozacy, uspokójcie tych ludzi, dzieci podepczą...
W tej chwili dopiero spostrzegłem, że ludzie idący przeczniczką, uciekają przerażeni, zadyszani. Czyżby istotnie kozacy wpadli do miasta?
W głowie mi się to pomieścić nie mogło. Dokoła miasta forty, wojska wszędzie mnóstwo, jeden człowiek przemknąć się bez przepustki nie może, a tu uciekają przed kozakami! I ani strzału armatniego?! Ostatecznie — wszystko jest na wojnie możliwe. — Jak uciekać, to uciekać! Ponieważ jednak przy mojej niemałej wówczas tuszy nie było to ani łatwe ani przyjemne, nie chciałem bez przyczyny ryzykować. Złapałem tedy jakiegoś młodego człowieka.
— Stój! Co się dzieje?
Młody człowiek stanął jak wryty i spojrzał na m nie nieprzytomnemu oczami. Na jego twarzy białej ze strachu zaznaczyły się szkarłatne rumieńce zmęczenia. Widać biegł już dłużej. Trzęsącemi się wargami wyjąkał:
— Kozacy! kozacy!
— Co? Gdzie? Jacy kozacy?
— Na Łyczakowie... na rogatce...
I popędził dalej.
Łydki podemną drgnęły ale przecie nie chciało mi się wierzyć. Bezradny patrzyłem na tłum pędzący uliczką i wzniecający chmury kurzawy. Jakaś baba, dysząc ciężko, czerwona i spocona, pomknęła koło mnie wlokąc za rączkę po ziemi dziecko, które jej nadążyć nie mogło. Ludzie piszczeli, sapali i gnali przed siebie.
— Panika! Niema co! Panika! — powtarzał mój ojciec.
Tak jest, to nie ulegało żadnej wątpliwości. Rzecz tylko w tem czy panika była bezpodstawna czy nie, bo jeśli kozaków nie było, to dlaczego mielibyśmy uciekać i nogi zrywać?
Przypuśćmy, że kozacy dotarli aż do rogatki — myślałem. — Co mogą zrobić? Nie rozproszą się przecie po bocznych uliczkach nieznanego sobie miasta. O taką lekkomyślność ich posądzać nie można. Więc: albo przelecą przez ulicę Łyczakowską, podpalą jeden drugi dom i uciekną, albo też ustawią karabin maszynowy i sypną salwę w ulicę. Z tego wynikało, że na wszelki wypadek można było ulicą Łyczakowską nie iść. Ale — chyba tylko armja idjotów pozwoli-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/79
Ta strona została przepisana.