Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/80

Ta strona została przepisana.

łaby na to, aby w biały dzień, wśród mnóstwa wojska, stojącego na fortach, jakiś oddziałek kawalerji wdarł się aż do miasta, bez strzału nie tylko armatniego, lecz nawet karabinowego!
Wahałem się jeszcze, kiedy naraz w uliczce pojawił się pędzący cwałem nadporucznik obrony krajowej. Goniąc, co koń wyskoczy, wołał:
— Uciekajcie! Kozacy! Kozacy!
A więc — prawda! Oficer chyba wie, co mówi!
— Idjoci! — przemknęło mi przez myśl. — Wobec tego wszystko jest możliwe!
I wziąwszy ojca pod ramię, dałem znać nogom.
Cała ta scena, od wyjścia z boiska, trwała najwyżej minutę.
Nie pędziliśmy, raz dlatego, że droga odrazu skręcała w opłotki, między które kozakom nie chciałoby się zapuszczać, jako, że wogóle nie łatwo było Lwowianinowi między nie trafić, powtóre, ponieważ ja mam niezwalczoną awersję do szybkiego chodzenia. Nie przeczę, że może na widok jakiego, pełnego zapału wojennego brata Kubańca, z nadzwyczajnym wdziękiem przesadziłbym któryś z płotów, nawet kolczastym drutem obwiedziony, ponieważ jednak „wzwyż wzmiankowanego“ Kubańca nie widziałem, a strzałów żadnych za sobą nie słyszałem, wolałem w gorliwości nie przesadzać i nie męczyć się, zanim tego koniecznie będzie potrzeba. Niem niej, dla towarzystwa i bezpieczeństwa, nawoływałem ludzi do spokoju, tłómacząc zbyteczność uciekania i przezywajęc ich wzgardliwie tchórzami. Wyznaję dziś, iż robiłem to raz dlatego, że nie mogłem uciekać tak prędko, jak oni, powtóre, ponieważ zdawało mi się, iż jeślibyśmy z ojcem sami na ulicy zostali, a kozak jaki zapędziłby się aż tu, nie mając wyboru mógł strzelać do nas. Ale to apelowanie do ambicji ludzkiej nic nie pomagało. Bractwo zmykało, aż się kurzyło, nie patrząc na nikogo, nie słuchając żadnych wezwań. Baby wypadały z domków, patrzyły chwilę na uciekających, zalewały się łzami, zaczynały się trząść, piszczeć i naraz — trzask! brama zamknięta i słychać gwałtowne zabijanie ryglów. W krótkim czasie uliczka opustoszała i tylko ojciec i ja szliśmy względnie powoli wśród parkanów, między któremi unosiły się kłęby kurzawy. Wyznaję otwarcie, że pierwszy raz wówczas widziałem człowieka w tej przerażonej postaci, z wykrzywioną strachem twarzą, pędzącego na oślep przed siebie; jestto widok nadzwyczaj przykry i odrażający.
Wyszliśmy wreszcie na jakiś szeroki, niezabudowany plac niedaleko ulicy Św. Piotra i Pawła; widać było jakichś żołnierzy. Za na-