mi nie rozlegało się ani żadne „gikanie“ ani strzały. Kozaków wciąż nie było. Trudnoż przypuścić, żeby, stanąwszy przy rogatce, płacili strażnikom miejskim myto za konie! Zwolniliśmy tedy kroku jeszcze bardziej i szliśmy już powoli ku miastu. Naprzeciw nas szedł kupą oddział żołmerzy z karabinami w rękach; było ich ze stu. Prowadził ich młody oficer wysoki, smukły, z różową, młodocianą twarzą i niebieskiemu oczami. Ubrany był w czapkę połową, w gumowy, niezapięty płaszcz piaskowego koloru i wysokie buty z cholewami. W rękach trzymał karabinek i szedł tak żwawo przed swymi ludźmi, rzucając wzrokiem dokoła, wesoły i rozbawiony, jak gdyby był na polowaniu na kaczki. Żołnierze biegli za nim śmiało, wygrażając niewidzialnemu przeciwnikowi. Nigdy tego oficera nie zapomnę.
Wiedząc, iż za sobą mamy już tych zbrojnych, siłę aż nadto wystarczającą do powstrzymania i odparcia jakiegoś niewielkiego podjazdu konnego — a tylko taki podjazd ostatecznie mógł się przedrzeć pod miasto — postanowiliśmy z ojcem zobaczyć, co właściwie dzieje się na ulicy Łyczakowskiej, skąd dochodził nieustanny turkot. Skręciliśmy w przecznicę, ale tu spotkaliśmy znowu jakiegoś nadporucznika obrony krajowej, który, złapawszy nas za rękawy, zawołał:
— Warjaci, gdzie idziecie! Tam kozacy!
I czemprędzej dał nurka w bramę pobliskiego domu.
Spłoszeni drugi już raz przez oficera, zawróciliśmy, ale ciekawość przecie zwyciężyła i najbliższą przecznicą dotarliśmy wreszcie do ulicy Łyczakowskiej.
To, cośmy tam zobaczyli, przechodziło wszelkie wyobrażenie.
Ulicą z hukiem i łoskotem rwał gwałtownym, niewstrzymanym prądem strumień wozów i koni. Nie dbano o porządek. Wozy szły rzędami po pięć, po sześć, całą szerokością ulicy. Były tam podwody chłopskie i ciężkie, wysokie furgony wojskowe, samochody i powozy z oficerami, kuchnie polowe, wozy z amunicją, przodkary, kawalerzyści bez broni, piechurzy, artylerzyści na koniach, za któremi wlokły się odcięte rzemienie, oficerowie konni, ordynansi oficerscy. To wszystko parło przed siebie ostrym kłusem lub cwałem, zbitą masą, bez różnicy rang, bez wszelkiego porządku, nie dbając na nic, z oczami wbitemi przed siebie, bacząc tylko na to, jakby ominąć ewentualną przeszkodę, aby się nie dać wstrzymać w drodze. To była panika, to był popłoch, ucieczka, która nie dba już o wstyd ani o honor. Na każdym wozie pełno było żołnierzy trzymających karabiny z najeżonymi bagnetami, jak gdyby w obawie niespodziewanego natarcia. Na innych wozach widziałem siedzących i leżących ran-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/81
Ta strona została przepisana.