nych, których pokrwawione głowy podskakiwały i trzęsły się na poręczach wozów. Widzieliśmy żołnierza, który w jednym tylko trzewiku, z drugą nogą bosą, zakrwawionym bandażem niedbale obwiązaną, biegł, kulejąc i podpierając się karabinem. Przeleciał koło mnie, klnąc tchórzostwo swych ludzi, podoficer, który, wywijając wściekle karabinkiem, głosem nabrzmiałym łzami oburzenia, zaklinał jakiegoś oficera, aby powstrzymał uciekających.
Obraz był niesłychanie ponury. Wieczór już zapadał, niebo nad miastem było barwy płomiennego, rozżarzonego granatu. Służba miejska, przerażona i osłupiała na widok tego popłochu, nie zapaliła lamp, tak, iż w ulicy panował gęsty zmrok. W tym zmroku nie widać było już ani ludzi, ani koni, a tylko lecącą jak lawina zbitą masę, osłoniętą grubą, czarną chmurą pyłu i kurzawy, w której połyskiwały bagnety. Tłumy ludzi, przeważnie służby, stały na rogach ulic w osłupiałem milczeniu. To były te zwycięstwa, któremi ich codzień karmiono, tak wyglądało męstwo tej armji!
W ulicy Łyczakowskiej znajduje się mnóstwo szpitali, w owym czasie pełnych już tak chorych, jak i rannych, zwiezionych z pola bitwy. Między chorymi była ogromna ilość żydów, przeznaczonych do dokładniejszego zbadania. Wieczorną porą tak chorzy jak i lżej ranni wychodzili do ogrodu i tłumami stawali przy sztachetach, rozmawiając z publicznością i pytając o nowiny. Można sobie wyobrazić, jak piorunujące wrażenie na tych biednych ludz!ach zrobiła wieść o pojawieniu się kozaków przy rogatce, potwierdzona widokiem panicznej ucieczki. Naopowiadano im tyle o niesłychanem okrucieństwie Rosjan! A otóż ci kozacy już są przy rogatce, już pewnie palą i mordują, a oni tu w szpitalu, chorzy, ranni, bezbronni!
— Żeby te łajdaki, co siedzą na wozach, zlazły z tych wozów i biły się, toby tu kozaków nie było! — płaczliwym głosem wołał jakiś żyd, wysunąwszy głowę z za sztachet.
Strumień uciekających leciał z hukiem nadół.
A kiedy tak uciekały ciury obozowe, zbrojne w dalekośne karabinki, i żołnierze, trzymający w rękach karabiny, najeżone bagnetami, i oficerowie, którzy przecież, jako wojskowi, mogli przynajmniej coś niecoś wiedzieć i rozumieć, zaskoczone w mieście wieścią o panice kobiety, mieszkające na Łyczakowie, mieszczanki lwowskie, nie; mające pojęcia, co to wojna i wyobrażające sobie ją według opisów Sienkiewicza, słabe i bezbronne istoty, zaniepokojone o los swych mężów i dzieci, o los dom u, z trwogą w sercu olbrzymiejącą na wi-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/82
Ta strona została przepisana.