warty tyrolscy cesarscy strzelcy, smukli górale z niemieckiego i włoskiego Tyrolu, wysocy, o długich nogach i wąskich, lecz mocno i wysoko sklepionych ptasich piersiach: strzelcy bystroocy, znakomici, piechury niezrównane. Nigdy w koszarach lwowskich nie mieszkały, należące właściwie do obrony krajowej, pułki tyrolskich strzelców krajowych, rekrutujące się ze Styryjczyków, chłopów karynckich i biednych, prostych, poczciwych wieśniaków słoweńskich z Krainy. Nigdy podczas parad wojskowych nie widzieliśmy we Lwowie bośniackich pułków w fezach. Wszyscy ci ludzie z dalekich krajów przyszli tu, aby bić się i umrzeć na nieznanej sobie ziemi, gdzie każde drzewo, każdy krzak były im inne i obce, gdzie oczy ich napróżno szukały gór a nogi wlokły się z trudem przez równie. A kiedy w końcu, cofając się pod ogniem nieprzyjacielskim, zmęczeni, zgłodniali, chorzy i ranni, rozbici na małe oddziałki i grupy, weszli do miasta, tułali się po niem nieraz po kilka dni, Łazarze zakrwawieni, wyłamanemi gałęziami się podpierający, bosi, jęczący i opuszczeni, nie mogąc trafić do swych komend, nie mogąc się porozumieć z ludnością, bez łyżki strawy i spokojnego kąta, gdzieby mogli choć kilka godzin odpocząć.
Spotkałem wówczas trzech Słoweńców, jednego dragona i dwuch tak zwanych tyrolskich strzelców krajowych („Tiroler Landesschützen“ w odróżnieniu od „Tiroler Kaiserjaeger“) w siwych mundurach, z szarotkami na czapkach i wykładanych kołnierzach, Jeden miał postrzał w łydce, drugi przestrzeloną lewą rękę, trzeci piersi; wszyscy trzej zaledwo składali się na jednego zdrowego człowieka. Twarze były — rzekłbym — mazurskie; jeden miał twarz pociągłą, oczy siwe, żywe i bardzo poczciwe, nos nieregularny, czuprynę lnianą; drugi, brunet, nieogolony, wychudły, z długim nosem nad czarnemi wąsami; zwiesił głowę ku swej zranionej ręcej jakby nadsłuchując, co mu rana mówi; trzeci, szatyn, z szeroką opaloną twarzą i czarnemi oczami nad ziemniaczanym nosem, z pod którego połyskiwały zdrowe zęby, miał typową minę parobka do koni — krótko, poranione, chore i zmęczone chłopy, zupełnie bracia naszych parobków.
Towarzysz mój, usłyszawszy, że biedacy od czterech dni nic ciepłego w ustach nie mieli, zaprosił ich do siebie na barszcz. Sze-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/90
Ta strona została przepisana.