dłem z tym jasnym blondynem, który miał przestrzeloną nogę. Ponieważ koledzy jego szli prędzej, zaczął się niepokoić, a gdy wreszcie wprowadziłem go na dość ciemne schody, nie mógł zapanować nad swym niepokojem i na cały głos zaczął wołać: — Komarado! Komarado! — Bał się. Kiedy w Lublanie z koszem jaj czy z mlekiem wchodził do nieznanych sobie domów, nie lękał się niczego. Tu, w granicach monarchji, w mieście, gdzie tyle wojska przecież było, z nabitym karabinem w rękach — bał się i na krok nie chciał się oddalić od swych rodaków. Wojna zrobiła z tego poczciwego parobka dzikie, płochliwe zwierzę, wietrzące wszędzie podstępną napaść, śmierć i rany.
Ale byli to przedewszystkiem ludzie zmęczeni, biedni i chorzy. Z jakąż radością rozsiedli się na kanapie, a jak łakomo jedli mocny, gorący, kwaskowaty barszcz z uszkami i jarzynką, dobry, prawdziwy barszcz polski. Drżącemi z pragnienia rękami podnosili talerze i pili z nich chciwie kwaskowatą zupę. Kiedy dostali po szklance lekkiego wina i papierosy, ożywili się i zaczęli opowiadać.
Jak zwykle chłopi, mówili djalektem, używając słów i zwrotów nieliterackich, wymawiając słowa niedbale; nie wiele rozumiałem. Ale przecie dogadaliśmy się jakoś i oto naraz z urywków opowiadań i zwierzeń wyłonił mi się obraz słoweńskiej wsi.
Biedna, mała wioska w górach, w kotlinie kamienistej. Domów niewiele, wszystkiego piędziesiąt pięć numerów, razem około trzystu mieszkańców. Grunty złe, wszędzie “kremen“, na pola wiecznie sypią się kamienie ze zboczów górskich. Wody mało. Zycie bardzo ciężkie. Chałupy biedne, zamiast podłóg klepiska, jedzenie lichutkie, „kolarepa“, czyli barszcz z kapuścianymi liśćmi, kasza, ziemniaki. Nędza, że aż piszczy, prócz słońca i powietrza mało co więcej. Ludzie nieledwie że kamienie jedzą, a w każdym razie z kamieni wybijają sobie tę odrobinę chleba gołemi, zniszczonemi rękami. Krówki chude, kozy pasą się koło chałup na zboczach, żyjąc zmiłowaniem boskiem. Ale człowiek jest twardy i gdy się zaweźmie, nawet w krzemień zapuści korzenie, przyczepi się do skał, z granitu wodę wyciągnie i nietylko, że potrafi żyć w pustyni, ale jeszcze będzie w niej szczęśliwy, wdzięczny za skąpe dary i ukocha ją nad wszystko w świecie. I ma tam swoje skarby, z którymi za żadne pieniądze rozstać się nie chce.
Ten oto ranny w nogę blondyn dostał od swej narzeczonej chusteczkę na drogę; obciera nią spocone czoło i chowa ją nie do kieszeni, ale za pazuchę, na serce. To wszystko, co wziął ze sobą
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/91
Ta strona została przepisana.