W tłumie pokrwawionych rannych, przepełnionemi pociągami, jęcząc, krwią spluwając, bez wody dla ochłodzenia warg opuchłych od gorączki, pojechali do zacisznych szpitalów na Węgry, w spokojne kraje, pożarem wojny wówczas jeszcze nie objęte.
Na czapkach, na kołnierzach szarotki...
Takie są te dusze, jak te kwiaty... Ze skał twardych wykwitły miękkie i aksamitne, słońcem i rosą żyją, skromne, szarosrebrne, nie wysoko bujają lecz wiernie przylgnęły do ukochanej ziemi.
Bóg z wami, żegnajcie „komarado!“
Pewnego dnia przedpołudniem ujrzałem na ulicy Karola Ludwika dziwny widok. Jechało pół szwadronu ułanów z wyciągniętemi szablami a prowadzący ich porucznik wymachiwał szablą i wykrzykiwał coś do ludzi, których się coraz więcej na ulicy zbierało. W takich czasach zbiegowiska rosną z błyskawiczną szybkością. Otóż młody porucznik przemawiał do tłumu, pokazywał komuś napis na klindze pałasza, wreszcie zsiadł z konia i na pożegnanie z miastem ucałował siarczyście jakąś panienkę, poczem znów dosiadł konia i ruszył ze swym oddziałem naprzód, jadąc powoli i salutując nieustannie szablą. Długo, długo patrzyłem za tym oficerem, którego szabla migotała wciąż w powietrzu, tworząc przed jego piersią i prawym bokiem świetlistą, drgającą tarczę. Wyznaję, że w pierwszej chwili ta teatralna scena chwyciła mnie za serce — później jednak wywołała uczucie niesmaku. To było zanadto w starym stylu, to było nieledwie frywolne, to nie licowało z powagą i wielkością chwili, to był znów niemęski „kawał wyborczy“. Ale to był człowiek młody, oficer od ułanów, więc fanfaron. To się rozumie. Kawalerja bez fanfaronady jest nie do pomyślenia.
Ale oto inna historja:
W małej, ciemnej winarence, gdzie zresztą była pyszna „Barletta“ a której gospodarz, Perantonio z Werony, był zaciekłym wrogiem Austrji, zastałem dziwne towarzystwo — kilkunastu konduktorów kolejowych, popijających w bardzo podniosłym nastroju. Po mowie można było poznać Wiedeńczyków.