na, a tylko zabita deskami tak, że przez szpary skośne promienie księżyca prószyły srebrem na podłogę.
A na drugi dzień rano wymienił u kupca pozostałe mu sznurki na srebrne dolary i, mimo iż pochmurny dzień groził słotą, puścił się w podróż do rodzinnej wsi swej żony.
Długi czas szedł sam i dobrze mu było z tą samotnością.
Deszcz nie padał, siąpiło tylko, jak to często bywa w krajach podgórskich. Mokra mgiełka osiadała na twarzy Fu Wanga, mile ją chłodząc. Gór ani wiosek okolicznych nie było widać. Widziało się tyle tylko, ile krótka myśl przemyśleć może, a to właśnie w wędrówce pieszej jest najlepsze i najwięcej uspokaja.
Jakoś w połowie drogi spotkał się z wędrownym uczonym, idącym drogą, wiodącą ze wsi W Której Nie Jadają Zupy. Wędrowny ten uczony ubrany był podobnie jak i Fu Wang w długi czarny chałat, a na czapce miał odznakę doktora.