Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/127

Ta strona została przepisana.

latarnia czarodzieja, świeciło małe okienko, zaklejone żółtym papierem nieprzemakalnym z czarnemi charakterami, mającemi chronić je od włamania.
Rozmowa choć żywa, utrzymana była w tonie pojednawczym i łagodnym. Fu Wang zaprawdę nie był barbarzyńcą. Tłumaczył żonie, jak przez swój lekkomyślny, a z obyczajami niezgodny krok postawiła go w nader trudnej i wprost niemożliwej sytuacji towarzyskiej. Mówił jej, że przez nią może „stracić twarz“. Ona uznawała to w zupełności, zaznaczała jednak, iż dzięki temu wolny jest od troski o utrzymanie rodziny, a także zyskuje pięć dolarów miesięcznie, które mu obiecywała przysyłać. Wszystko to było najzupełniej słuszne i rozumne, ale przez to właśnie w sposób beznadziejny uniemożliwiało jakiekolwiek wyjście z sytuacji.
Fu Wang nie spierał się długo, rozumiał przecie dobrze, w czem rzecz, zato długo zastanawiał się nad tem, jak ma postąpić. Sytuacja była pod każdym względem delikatna. Jakże? Wyciągnąć dzieci z dobrobytu poto, aby je sprzedać?
— Może znajdziemy kogo, kto zechce kupić któreś z dzieci i adoptować? — zapytał.