misyjnego. Przyglądając się życiu ulicy z altany swego ogródka, O. Beach niejednokrotnie widział, jak ludzie męczyli się, w pocie czoła czerpiąc wodę ciężkiemi glinianemi wiadrami. W dodatku woda w tych studniach, ledwo ujętych niskiem ocembrowaniem z gliny, często bywała zanieczyszczona, w czas ulewnych deszczów mąciła się, w czas upałów wysychała. Wtedy nietylko biadano, ale i bito się o wodę nieraz do krwi. Dodać też trzeba, że studnie często zaciekały nieczystościami ze stajen, a prócz tego zdarzało się też, że tonęły w nich małe dzieci.
— Wiesz co? — rzekł pewnego dnia O, Beach do swego kolegi i długoletniego przyjaciela, O. Rollingsa. — Zdaje się, że już wiem, czem się tym poczciwcom odwdzięczę za upominek...
O. Rollings wtajemniczony był w kłopoty swego kolegi.
— Powtarzam, co już powiedziałem: daj im dziesięć dolarów na piwo. Oni niczego innego się nie spodziewają i niczego innego nie pragną.
O. Beach zmartwił się.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/181
Ta strona została przepisana.