Postawszy chwilę w nieokreślonej zadumie nad czemś nieuchwytnem, Fu Wang przecisnął się zręcznie przez wąski otwór między wałem a zasłaniającym wejście glinianym parawanem i wyszedł na ulicę. Smugi trawy przy drodze, rzadkie jak wąsy Mongoła, błyszczały od srebrnej rosy, co robiło przyjemne, orzeźwiające wrażenie. Pełne srebrnej rosy były też głębokie koleiny gościńca.
Patrząc na to wszystko, uczony Fu Wang znowu zadumał się na chwilę, rozmyślając nad tem, w którą stronę zwrócić swe kroki. Obliczywszy miesiąc, dzień, tydzień i godzinę i zestawiwszy to z sobie tylko znanemi przepisami wiedzy wyższej, przyszedł do przekonania, że „szczęśliwie” będzie pójść na lewo. Wobec tego skierował się na lewo, i teraz dopiero, podniósłszy głowę, patrzył przed siebie i rozglądał się tak, jakby szedł tędy po raz pierwszy. Nie widać jednak było nic prócz nagich ścian wałów i wysterczających z poza nich dachów domów, podobnych do uniesionych wgórę od dołu namiotów. Ale bywały także dachy płaskie.
Mijający go mieszkańcy wioski witali go uprzejmie z czcią głęboką. Wiedzieli, że mąż ten, na którego jedwabnej mycce błyszczy
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/33
Ta strona została przepisana.