Teraz jednak Fu Wang z kolegami już nie obcował. Był zbyt biedny i wiedział, że im to nie jest tajne. W oczach ich czytał obawę, żeby przypadkiem nie poprosił o drobną pożyczkę, którejby mu odmówić nie mogli, mimo iż sami w dostatki nie opływali, wyjąwszy może kandydata. Ten był sprytny, w mieście powiatowem mówiono o nim, że podczas egzaminów państwowych, odbywających się pod przewodnictwem Kanclerza Literatury z Pekinu, kupował wypracowania literackie. Jemu nie zależy na literaturze, ale tylko na stopniu, na tytule, dzięki któremu zyskał sobie w wiosce wpływy i stanowisko towarzyskie. Ale choć ludzie niekoniecznie dobrze o nim mówią, on „twarzy nie traci“.
Mijając kolegów, Fu Wang skłonił się uprzejmie, na co oni odpowiedzieli ukłonem jeszcze uprzejmiejszym.
Zdala doleciała do uszu uczonego wrzawa zmieszanych głosów dziecinnych i młodzieńczych, recytujących urywki poezyj i traktatów filozoficznych. Na pierwszy plan wybijał się z tego zgiełku czyjś płacz i gniewny głos.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/40
Ta strona została przepisana.