wić. Przeciwnie, gość wprowadzał w dom krewnego czy przyjaciela, swych znajomych i wielbiąc jego gościnność, ukazując niezmierne jej perspektywy, tem samem moralnie zmuszał go do gościnności, chociażby nawet ona przekraczała granice możliwości. Gospodarz, nie chcąc „stracić twarzy“, rżnął drób, barana, czasem nawet wieprza — albowiem bądź co bądź, zaszczytem dla niego było, choćby nawet wątpliwym i kosztownym, że uczeni dom jego nawiedzili. Zresztą — któż wie? Może któryś z tych młodych ludzi zostanie kiedyś wysokim urzędnikiem, przed którym zaszczytem będzie zrobić „kotau“, to jest uderzyć czołem o ziemię, a wtenczas może on raczy przypomnieć sobie potrawkę z drobiu z ryżem lub też tłuściuchną kaczusię z kapustą i tę właśnie gościnną flachę grzanego a niezapłaconego czerwonego wina! Może się to zdarzyć za lat trzydzieści, lecz któż wie, czy dziś właśnie chwila nie jest najstosowniejsza? Czas pokaże.
Tak tedy ci, co mieli w miasteczku krewnych lub przyjaciół, wchodzili do ich domu, przerażając ich radosnem i pewnem siebie powitaniem, od którego płoszyła się cała rodzina, nierogacizna i drób. Ci zaś, którzy nie
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/53
Ta strona została przepisana.