dzenie. Bolała go myśl, że dla tych nikczemnych stróżów, nietylko nie umiejących czytać i pisać, ale nie robiących nic, jeno wylegujących się w budach, uważano za konieczne i kupić co potrzeba na obiad i ugotować i jeszcze przynieść, podczas gdy on na to nie zasługuje.
Szedł tak długo, aż znalazł się w leszczynie, której środkiem płynął niewielki strumyk. Tu usiadł w cieniu na pniu zwalonego drzewa i odpoczywał, przyglądając się grze wody i błyskom drobnych fal. U porosłych trawą brzegów kołysały się jasnoskrzydłe ważki. Para żółtych motyli tańczyła wesoło w smudze słonecznej. Było zupełnie cicho.
Fu Wang ocknął się, wyjął z kieszeni mały nożyk, ściął nim w jednem miejscu zieloną skórę arbuza i rozkroił go. Smakowicie zalśniło słodkim sokiem czerwone, mięsiste wnętrze, pestkami czarnemi usiane. Uczony, nie śpiesząc się, oczyścił z nich kawałek arbuza, a potem ukroił.
Lecz nie jadł.
I nagle południową ciszę błogo drzemiącego gaju zmąciło ciężkie, głuche westchnienie. Strumyk szemrał cichutko, motyle goniły się w słońcu, a Fu Wang w czarnym
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/68
Ta strona została przepisana.