tak iż cała ta niezdarna machina w straszliwy sposób skakała po wybojach i twardych, wyjeżdżonych koleinach odwiecznej, nigdy nienaprawianej drogi.
Tak jechało się powoli ku górom, później na prawo przez wonny las świerkowy u podnóża góry. Zbyteczna pamiętała doskonale jedno miejsce, w którem woźnica, wciąż idący pieszo przy koniu, dawał mu wypocząć.
Był to zakątek piękny i pełen niezwykłego uroku. Strumień, który wypływał gdzieś wysoko z boku góry, tworzył tu wodospad, z hukiem spadający w kamienne łożysko i szerzący dokoła orzeźwiający chłód. Wśród parujących zeń zdawałoby się obłoczków drobniusieńkiej srebrnej piany migały niewyraźnie płochliwe tęcze. Poprzez strumień prowadził pałąkowato sklepiony most drewniany, po bokach zarosły trawą i paprociami, które tu przerzucił las, aby sobie rosły w cieniu, padającym od ogromnych, starych, pochylonych świerków. Widok był piękny, a huk od wodospadu taki, że w sercu cicho się robiło, i oprócz jakiegoś podziwu żadna inna myśl się nie rodziła.
Rzecz jasna, że ani woźnica, ani jego koń, ani jego pani nie przystawała tu bynajmniej
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/79
Ta strona została przepisana.