Panowie wypili.
Geometra — jak to geometra, człek ubogi, nie żaden smakosz, a przytem pracujący czasami na odludziu, gdzie nawet o chleb bywało trudno, wypił, chrząknął, poczerwieniał i zabrał się do kiełbasy z kapustą. Ale dziadzio jakimś niepewnym, zakłopotanym wzrokiem pytająco spojrzał na Prababcię.
Jejmość — nic. Z właściwym sobie dobrotliwym uśmiechem przyglądała się gościom, a po chwili rzekła:
— Dobra naleweczka, co? Może jeszcze po jednym kieliszku?
I nie pytając, znowu kielichy napełniła.
Geometra mruknął coś nieśmiało, wypił, otrząsnął się i jadł dalej. Dziadek wypił też, nie rzekł ani słowa i także zabrał się do kiełbasy.
Kiedy geometra poszedł spać, dziadek zwrócił się do Jejmości:
— Mamuś, coś ty nam za wódkę dała?
— Dobra, co? Jeszczeście takiej nie pili.
— To prawda! Cóż to za nalewka?
— To nie jest żadna nalewka ani wódka, to lekarstwo na febrę.
W Grobli panowała malarja.
— Lekarstwo?
— Nie bój się, nic złego, nie zaszkodzi wam. To czysty spirytus na gęsim nawozie.
— Co też Jejmość!
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/104
Ta strona została przepisana.