Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/105

Ta strona została przepisana.

— Ano, cóż robić. Chciałeś nalewki, a że innej nie mam, więc dałam ci tę. Nie bój się, wyjdzie ci na zdrowie, nie będzie cię febra trząść.
Aż nareszcie:
Było lato bardzo upalne i burzliwe zarazem. Upał cały dzień dusił ziemię, noce były gorące, a burze nadlatywały ni stąd ni zowąd, hałasowały w straszliwy sposób godzinę — dwie i zmykały, pozostawiając po sobie stratowane pola, spłókaną ziemię i tęczę na świeżo umytem niebie. Nie byłem wówczas wrażliwy na szkody w polu, imponowała mi groza burzy. Kiedy świat cały ulewa zasnuła swą szarą przędzą, tak że przez tę zasłonę ledwo było widać zarysy stajen i stodół, patrzyłem ciekawie, oczu od tego widoku oderwać nie mogąc, jakgdyby istotnie było w nim coś nadzwyczajnego. Po wielu, wielu latach uczucie to odnalazłem w sobie, gdy patrzyłem na obrazy słynnego malarza japońskiego Hokusai, przedstawiające ulewę. Pamiętam także, jak pociesznie grad tańczył na naszem podwórzu. Ten straszny szum i łoskot ziaren gradowych, wielkich jak orzechy laskowe, to zimno w powietrzu i te podskoki kulek lodowych, odbijających się od stwardniałego piasku — a równocześnie od czasu do czasu z poza szarej zasłony chmur błysk ognia i głuchy warkot gromu. Najwspanialej jednak wyglą-