Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/106

Ta strona została przepisana.

dała burza w nocy, kiedy wyraźnie już widać było nietylko ogień błyskawic, ale także ich kształt zygzakowaty, fantastyczny. Pamiętam, raz podczas takiej burzy nocnej wysłano mnie z jakiemś poleceniem do kuchni. Szło się tam ze dworu przez oranżerję, która właściwie była zwykłą oszkloną werandą, bo ani jednej doniczki nigdy w niej nie widziałem. W jadalni paliło się światło, prócz tego rolety były spuszczone, więc burzę tylko się słyszało. W oszklonej oranżerji można ją było zobaczyć. Widok był tak straszny, że wbiegłszy do oranżerji, stanąłem jak w ryty i stałem tak dłuższy czas. Byłem jakby pośrodku falującego morza drgających zielonych ogni. Błyskało bezustannie, a co chwila zielone te błyski rozdzielał czerwony zygzak, wlokący za sobą dziesiątki gromów. Inny był huk, gdy piorun strzelił w drzewo lub ziemię, inny, gdy strzelił w Wisłę. Umieliśmy te huki rozróżniać.
Owego lata my, chłopcy, mieszkaliśmy w oficynie, co się nam bardzo podobało, bo mogliśmy dowoli dokazywać. Zwykle po kolacji, gdy przychodził już na nas czas kłaść się spać, Wicio odprowadzał nas do oficyny. Stąd pamiętam, że noce tego lata były wyiskrzone od gwiazd, księżyc mocno świecący, a droga mleczna, dygocąca od blasku i tak dobrze widzialna, jak rzadko kiedy.