Mieszkaliśmy w oficynie raz dlatego, że we dworze nie było miejsca, powtóre ponieważ Prababcia niezbyt dobrze się czuła.
Co było bardzo przykre, to że wszystkie psy dworskie całemi nocami wyły. Zaczynał ten koncert pies łańcuchowy. Wtórowały mu po chwili legawce, wyżły, psy pokojowe, folwarczne, wreszcie kundysy służby. Czasami wypadał ktoś na dziedziniec, okładał psy kijem, rozpędzał i próbował je uciszyć. Przez jakiś czas panował spokój, a potem koncert zaczynał się na nowo. Z początku tłumaczono to sobie zaniepokojeniem psów z powodu upałów i gorących nocy, później jednak strach padł na ludzi, naprzód na czeladź, a potem na babcię, na Mamę, na ciocię Manię. A jednego razu, nie pamiętam już z czyich ust, padło dziwne zdanie:
— Śmierć koło dworu chodzi.
I czemuż ona krąży dokoła tego domu? Kogo w nim szuka?
Nietrudno było znaleźć. Wszystkie wargi zaczęły szeptać zcicha:
— Jejmość! Jejmość!
Istotnie, Prababcia, nie doczekawszy w Grobli końca lata, wyjechała do Krakowa, gdzie babcia miała posiadłość, zwaną przez nas „Folwarkiem“. O Folwarku pomówimy później.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/107
Ta strona została przepisana.