Gdzie to było, nie pamiętam.
Może w ogrodzie Kalinowskich w Rzeszowie, może w Krakowie na Folwarku, może w Grobli, ale z pewnością w jakimś większym ogrodzie. Pamiętam drzewa, słońce między niemi i bardzo błękitne niebo... Pamiętam też metalicznie zielone muchy. Siedzę na kolanach dziadzia i bawię się jego brelokiem z krwawnikiem, w którym po jednej stronie wyrżnięta jest głowa w rzymskim hełmie. Po drugiej stronie herb. A złotozielone muszki latają dokoła nas.
Pochylony nade mną dziadzio opowiada mi historyjkę o niemądrym Grzesiu, który goniąc za zielonozłocistą muszką, w padł w błoto. Mówi cichym i bardzo spokojnym głosem, uśmiechając się. Widzę jego siwe, niewypowiedzianie dobre i łagodne oczy i białe jak mleko wąsy. O muszce świecącej opowiada mi dziadzio dlatego, że właśnie kilka z nich koło mnie przeleciało, a doskonale nadaje mu się tu Grześ, bo jako człowiek, pochodzący z rodziny niemieckiej i wychowany w niemieckich szkołach, nie odróżniał Jerzego od Grzegorza. „Georg“ i „Gregor“ były imionami, które