wiając spokojnie, bez tej nerwowej gorączki, jaką wytwarza gwałtowna potrzeba pieniędzy. Dlatego przeważnie robił tylko pewne i dobre interesy. Miło było dziadziowi zbudzić się rano, ubrać się, przejść się kilka razy po swym pięknym ogrodzie, przyjrzeć się tej lub owej roślince, kwiatkowi, krzewowi lub drzewku, napaść oczy słońcem, kapiącem z niebieskiego stropu, a potem napić się znakomitej kawusi ze śmietanką, zjeść jedną — drugą „kajzerkę“ z masłem i zapalić sobie długiego, kręconego papierosa z wonnego tytoniu, znanego w ówczesnej Austrji pod nazwą „Sułtan-Flor“. Był to tytoń znakomity, cienko krajany, sprzedawany w blaszanych puszkach z jakimś szalenie jaskrawym orjentalnym obrazkiem w środku. Puszka taka kosztowała jedną piątą część pensji miesięcznej niższego urzędnika państwowego, mianowicie pięć reńskich. Gilz, czyli tutek, nie znano wtedy i nie używano. Papierosy kręcono w palcach, a wymyślono nawet maszynki, służące do ich kręcenia. Kręcone te papierosy palono albo z cygarniczek, albo wprost z palców, przyczem po pewnym czasie palce nabierały pięknie wiśniowego koloru, jak przepalone piankowe fajki, i tym samym aromatem zalatywały.
Wujowie moi, wtenczas młodzi chłopcy, palili również, lecz tytonie znacznie lżejsze.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/114
Ta strona została przepisana.