Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/116

Ta strona została przepisana.

bynajmniej z sikoniami austrjackiemi niespokrewnionych, poczem dopiero mówiło się o remontach końskich, o dostawach owsa, siana i różnych innych tego rodzaju interesach.
Knajpiarzem dziadzia stanowczo nazwać nie można było. Jedną, drugą butelczynę dobrego wina w towarzystwie wypić lubił. Najstarszy jego syn, wuj Kaźmierz, opowiadał mi nawet, jak raz widział, że dziadziowi i dwom jego gościom według staropolskiego wyrażenia „ze łbów się kurzyło“. Było to mianowicie pewnego pogodnego, ale chłodnego jesiennego wieczora. Po sutych libacjach podczas długo trwającego obiadu trzej starsi panowie dla ochłody usiedli na ławce przed domem. I wówczas — według słów wuja — opar jakiś osłonił ich rozgrzane głowy. To się mogło zdarzyć, w gruncie rzeczy jednak dziadzio chodził do Hawełki poprostu jak do klubu.
Jedynym prawdziwym i fatalnym poniekąd w skutkach nałogiem dziadzia była gra w karty. Dziadzio nie grał dla zysku — i to właśnie było fatalne. Grał tylko dla zabicia czasu i skutkiem namiętnej chęci zgłębienia i poznania wszelkich możliwych odmian i warjacyj losu. Zabijanie byle czem czasu jest właściwie mordowaniem własnej duszy byle czem. Dziadzio miał zbyt wiele czasu wolnego, z którym nie wiedział, co zrobić. Ambicyj ani aspiracyj większych niej miał, polityką się nie zaj-