mował, interesy szły jako tako, karjery żadnej nie robił, żyłki awanturniczej nie posiadał, a był człowiekiem silnym i potrzebującym jakichś wrażeń. Chodził wprawdzie z rodziną często do teatru, ale nie przejmował się zbytnio ani „Makbetem“, ani „Zbójcami“. Nie był bohaterem romantycznej tragedji, był zwykłym, trzeźwym człowiekiem, konkretnie myślącym o życiu i swej licznej rodzinie, której przecie trzeba było dać chleb do ręki. Obowiązki swe spełniał, a w wolnych od nich chwilach grał w karty, i to tak lubił, że gdy nie miał innych partnerów, grał z własnymi synami, których w ten sposób do karciarstwa przyuczał. Oto fatalne skutki jego nałogu, bo zresztą grał mądrze, nie hazardował i nie przegrywał. Ale zato synowie jego większą część życia spędzili przy karcianych stolikach.
Śmierć swą przedwczesną najprawdopodobniej dziadzio zawdzięczał głównie swej porywczości, poniekąd Hawełce, a częściowo może i kartom. Z serduszkiem było naogół coś niewyraźnie. Dziadzio przyjechał do Grobli, gdzie właśnie bawiła Mama wraz ze mną. Jeśli mój młodszy brat tam wówczas był także, to prawdopodobnie w powiciu. Dziadzio przyjechał ze swoim strzelcem, który zwykle pomagał mu się ubierać i przygotowywał wszystko potrzebne do toalety. Poco dziadzio przyjeżdżał do Grobli — właściwie trudno
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/117
Ta strona została przepisana.