Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/121

Ta strona została przepisana.


BABCIA.


Widzę ją tak:
Niedziela. Kwadrans na pierwszą. Bardzo piękny dzień, zdaje mi się, zimowy. Do naszej „dzieciarni“ wrzynają się miecze promieni słonecznych przez okna do połowy zakratowane (abyśmy nie wypadli). Pod lewem oknem pod ścianą kanapa, tuż przy niej stół i ławka szkolna, niziutka, z jednej sztuki drzewa wyrżnięta, dla nas dwóch.
Babcia przyszła z ciocią Manią po „sumie“.
Ojciec mawiał do Mamy trochę jadowicie:
— Mama przychodzi do ciebie w niedzielę na „ceremonjalną wizytę“. Siada na kanapie w kapeluszu, z całą paradą i prowadzi salonową rozmowę. Mama.
Głuche odgłosy nieuniknionych zgrzytów prastarego sporu między teściową a zięciem.
Możnaby go niewątpliwie uniknąć, gdyby ludzie szanowali miłość. Ale czyż tak się dzieje? Nie. Gdyby szanowano miłość, uczucie to stałoby się taką potęgą, że kto wie, czy nawet kodeksy karne nie byłyby zbyteczne. A wtedy co? Świat stałby się strasznie nudny, nieprawdaż?
Może tak, a może nie... Jak kto chce.