Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Zatem, w promieniach południowego słońca siedzi na kanapie w naszej „dzieciarni“ babcia z ciocią Maniusią. Obie są bardzo elegancko ubrane, ale teraz mówimy tylko o babci. Babcia jest w bronzowej jedwabnej sukni, mieniącej się w słońcu złotem, i naturalnie w gorsecie, który robi ją szczuplejszą, niż jest. Włosy babci są półsiwawe, ale kiedyś musiały być kruczo-czarne z granatowym odcieniem. Twarz mimo wieku zachowana jak ruiny starego Rzymu. Śniada, drobna, o wyrazistych rysach, kiedyś prawdopodobnie przepiękna. Oczy iskrzące, twarde i mocne, ani czarne, ani niebieskie, wogóle niepodobna się w nich zorjentować. Despotyczne, a równocześnie dobre. Dokoła dokumentnie ściśniętej sznurówki z temi bryklami i stalówkami, o które ówczesny młodzian, przyciśnięty do łona, nos mógł sobie złamać, dwa razy owinięty łańcuch złoty z zegarkiem. Kształty, iż tak rzekę, poniekąd obfite, ale utrzymane w znacznie surowszej dyscyplinie niż u Mamy. Babcia zawsze chce wyglądać młodo, jak Ojciec mówi, nie starzej od naszej Mamy. Na tem tle spór i wojna.
Ciocia Mania siedzi również koło babci na kanapie, w kapelusiku, oficjalnie, jak przystało na pannę z dobrego domu. Jest trochę zaambarasowana i sztywna, ale ja bardzo ją kocham. Taka podobna do Mamy!