Mama siedzi naprzeciw swej matki i siostry w szlafroku flanelowym, kremowym, w ciemnoczerwone pasy i desenie. Szlafrok przemycony przez Ojca z Wrocławia, kiedy Ojciec był tam na występach stryja Aleksandra. Oprócz tego przywiózł Mamie wtedy na suknię prześliczny materjał „changeant“, który schował ze względu na cło do najobfitszej wówczas części spodni.
— Ty nigdzie nie bywasz, Helenko. Zaniedbujesz się. Bój się Boga, przecie to niedziela. Jak ty wyglądasz? W szlafroku, zaniedbana, cały lewy policzek masz umączony. Julek zupełnie o ciebie nie dba. Przecież sroce z pod ogona nie wypadłaś.
Tu biust, opięty bronzową jedwabną suknią, piętrzy się, złote bransoletki na przegubach dzwonią.
Moja Matka ma na ręce jedną jedyną bransoletkę srebrną, a kto wie, może platynową, z Indyj Zachodnich. Na gładkiej obrączce są jakgdyby małe pagody u wierzchu pozłacane. Mama ma dużo innych bransoletek, ale ich nie nosi. Tę jedną kochała.
Ależ mamo, przecie ja muszę kuchni doglądać!
— A czy go nie stać na lepszą kucharkę?
Gadaj zdrów! Jaka matka, taka i córka! Jakgdyby babcia, mając najlepszą w świecie kucharkę, mogła wytrzymać, żeby nie wejść
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/123
Ta strona została przepisana.