Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/127

Ta strona została przepisana.

bezpieczoną rentę, wynajęła sobie piękne mieszkanko w Krakowie i nareszcie miała spokój od synów i wnuków. Odwiedzaliśmy ją czasem, bynajmniej nie bezinteresownie — kiedyśmy byli bardzo głodni i bez grosza. Studenci! U babci było bardzo przyjemnie, ale dla nas znacznie za porządnie. Wszystko niezmiennie na swojem miejscu, czyściutkie, papierosa rzucić na ziemię nie wolno, a prócz tego uwagi: — Bój się Boga, jak ty wyglądasz! Ubranie chyba miesiąc już nie czyszczone, krawatka zmięta, trzewiki podarte. Co ludzie o tobie pomyślą!
Ale myśmy byli wyżsi ponad takie drobnostki, jak — podarte buty lub nieczyszczone ubranie. Upojeni wolnością, napół zdziczali i oszołomieni nawałem nowych wrażeń, chodziliśmy po świecie jakby w jakimś obłędzie, raz jedząc, to znów nie jedząc, sypiając w łóżku albo na plantach, a często nie sypiając wogóle, uszczęśliwieni niewiadomo czem, dumni, a głupi jak nogi stołowe.
Pewnego pięknego letniego popołudnia szedłem sobie plantami. Przez konary i gałęzie starych kasztanów sączyło się słońce, żółte jak miód. Było niesłychanie pięknie.
Przechodząc koło „ronda“, niedaleko ulicy św. Anny, usłyszałem naraz nieopisany wrzask tłumu bawiących się tam dzieci. Był to