prawdziwy cyrk, pełen malutkich, lecz świetnych aktorów, ekscentryków i klownów obojga płci, wyrabiających ucieszne brewerje i improwizujących niezrównane humoreski — a wszystko przy akompanjamencie pisku, śmiechów, krzyków i nieodzownego płaczu. Niedaleko przechadzali się poważni panowie i panie z towarzystwa, o ruchach dostojnych i wytwornych, a tu w tem „rondzie“ cienistem, na szarej, złoto nakrapianej arenie odbywała się istna orgja śmiechu i radości małych, różnobarwnie ubranych istotek.
Znęcony hałasem, nieśmiało w szedłem do „ronda“ i usiadłem na ławce.
O dziwo! Na tej samej ławce siedziała babcia!
Ucałowawszy jej ręce, zapytałem:
— A cóż babcia tu robi? Mówiła babcia, że jest tak szczęśliwa, że może wreszcie od dzieci odpocząć...
Babcia uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— To prawda! Strasznie mnie dzieci zmęczyły... Tyle dziesiątków lat... W ciąż dzieci, dzieci i dzieci... Chciałam mieć od nich raz spokój. A teraz — ten spokój jest mi... jakby to powiedzieć... trochę za spokojny, rozumiesz? Dlatego chodzę tam, gdzie dzieci krzyczą, wrzeszczą, hałasują — i patrzę na nie, przyglądam się.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/128
Ta strona została przepisana.