Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/133

Ta strona została przepisana.

stwa spędziłem pod fortepianem, słuchając muzyki Mamy, która ślicznie grała Szopena, a także starych mistrzów. Zaczynało się od tego, że stałem za Mamą i, nie znając się na nutach, czekałem słówka „już“. Potem zaczynałem studjować wewnętrzne klawisze, uderzające w struny, i ruch pedału. Równocześnie intrygowało mnie, dlaczego to musi być tak, że jak Mama weźmie pedał, to zawsze kiwa przytem głową. Dodajmy, że Mama miała krótki wzrok i do gry na fortepianie brała okulary, i że te okulary okropnie błyskały przy świetle lampy, dygocącej nerwowo na pulcie — ponieważ pani doktorowa, jak wówczas tak i dziś, niezawsze mogła sobie pozwolić na świece. Kiedy mnie znudziło automatyczne podskakiwanie klawiszów i pedału, właziłem pod fortepian. Tam, objąwszy mego brata, to jest, chciałem powiedzieć, krzepką i grubą nogę fortepianu, słuchałem, jak mi nad głową gra harfa Eola — „Księżycową Sonatę“, „Patetyczną“, warjacje, na zimno zresztą, Haydna, sonatę „Fantaisie“ Mozarta, „Gradus ad Parnassum“ Clementiego, a jeśli idzie o Szopena, to przedewszystkiem idzie o „Nocturny“, mazurki i „Fantaisie Impromptu“. Przy tem, nie wspominając już nawet o Mozartowskiej sonacie z warjacjami i marszem „Alla Turca“, zasypiałem tak wspaniale, głęboko i treściwie, że trzeba mnie było z pod fortepianu wycią-