Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/136

Ta strona została przepisana.

wieka i mającego prześliczną żonę w typie Madonn Botticelliego, łatwo odgadniemy, że pożycie obu komor celnych mogło być nietylko miłe, ale nawet bardzo serdeczne, tem bardziej, że przed 63-im r. kordonów granicznych w Polsce nikt na serjo nie brał. Należałoby wziąć pod uwagę i to, że rozgałęzienia linij kolejowych były wówczas jeszcze nieliczne, skutkiem czego ludzie, a zwłaszcza ziemianie, musieli podróżować konno. Kto kiedykolwiek tak podróżował, ten wie, iż „szlagon“ konie szanuje, niszczyć ich nie chce i dlatego popasa, gdzie może. Rzecz prosta, że komory celne na kordonie dawały ku temu sposobność jak najlepszą. Zato: — A cóż tam słychać u was, panie bdzieju? Bo tu u nas przebąkują, że będzie jakaś ruchawka. A może kieliszeczek węgierskiego, panie bdzieju?
A potem „pan bdziej“ z rozpromienioną twarzą staje w progu komory celnej i huka:
— Bartek! Chodze, chodze co prędzy! Kiejże te szkapy bedom gotowe?
— Ady, prosze łaski wielmożnego pana dziedzica, ledwo im owsa podsypałem.
— Żeby cie jasne pierony, marudo jedna!
A potem dolatujący przez otwarte okno głos:
— A możebyśmy wobec tego tak na półgodzinki ucięli sobie ferbelka?