Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— A doskonale! Zaraz zaprosimy do partji komendanta rosyjskiej komory celnej.
Trzy głowy pochylone nad zielonym stołem, a potem głos:
— Mamo! Możebyś nam dała się czego napić?
A w dwie godziny później głos jaśnie wielmożnego pana dziedzica:
— Bartek! Masz tu szóstke na gorzałe, potem przydziesz tu do kuchni i dadzom ci kolacyję.
Tak to jakoś szło, zgodnie, spokojnie i wesoło.

Zdaje mi się, że to beztroskie życie przyczyniło się w wielkim stopniu wraz ze słońcem do wytworzenia w „białym domku“ tej jasnej i pogodnej atmosfery, do której Mama przez całe życie tęskniła. Ludzie byli wówczas prości i kochali słońce nietylko za to, że wywołuje takie lub owakie kolorystyczne efekty, ale dlatego, że grzeje. Ludzie ówcześni kochali przyrodę dlatego, że ją jedli. Wiedzieli doskonale, gdzie rośnie szczaw, z którego jest znakomita szczawiowa zupa, a na kury i koguty nie patrzyli dla barwy ich upierzenia, lecz przedstawiając sobie je pięknie upieczone na półmisku, z michą sałaty w śmietanie.