Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/151

Ta strona została przepisana.


FOLWARK.


Idziemy ulicą Karmelicką, tą samą, którą w niedziele letnie tłumy ludzi ciągną z miasta na festyn w Parku Krakowskim, tą samą, na której w czasie wyścigów odbywa się tak zwane „korso kwiatowe“, kiedy to po ulicy jeżdżą powozy przystrojone w najrozmaitsze kwiaty, znajomi zaś obrzucają się bukiecikami. Zatem idziemy właściwie jedną z najgłówniejszych arteryj miasta. Ale oto naprzód wysoka czerwona kamienica, a potem dość długi, wysoki, żółty mur z zamkniętemi wrotami w pośrodku. Z trudem odepchnąwszy ciężkie wrota, wchodzimy na podwórze podobne raczej do majdanu, bo ziemia tu żółta, pozbawiona wszelkiej roślinności i twarda, jakby była ubita. Po lewej stronie mamy wysoką, czerwoną, ślepą ścianę sąsiedniej kamienicy, po prawej jakąś ruderę starą, zaniedbaną, parterową, z piąterkiem w jednem miejscu. Okna rudery wychodzą na ówże majdan. Przed ruderą rośnie kilka krzaczków berberysu, dalej zaś bardzo biednie ubrana kobieta rozwiesza na drągu mokrą bieliznę. Po majdanie ugania na bosaka gromadka umorusanych, mizernych dzieci. Czasami można tu zobaczyć pracują-