Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/152

Ta strona została przepisana.

cych dwóch tkaczów, również mizernych, o twarzach głodomorów, nędznie ubranych. Przeszedłszy przez majdan, spostrzegamy po prawej stronie niewielki, parterowy, ale schludny dworek, pomalowany na jasnożółty, kremowy ton. Nad wejściem znowu piąterko. Przed dworkiem gazony. W największym wśród mnóstwa kwiatów wielki brunatny krzew rycynusowy. Na mniejszych piwonje, tu i ówdzie róże.
Dalej aleja z bzu, altana, na lewo trawnik obszerny i drzewa owocowe. Dalej parkan i kamienice. Tam już jest miasto, tam nie mamy poco patrzeć. Zwolna idziemy dalej aleją bzową, aż wreszcie dochodzimy do miejsca, gdzie ona rozszerza się i tworzy krąg. Jest to najbardziej cienisty zakątek w ogrodzie, bo bez rośnie tu gęsto jak żywopłot. Wyszedłszy z tej naturalnej altany, wchodzimy w nowy świat. Po prawej i po lewej ręce ścieżki, po obu stronach wysadzane porzeczkami i malinami. W tajemnicy mogę powiedzieć, że porzeczki były czerwone i cudnie bladoróżowe, maliny zaś malinowe i delikatnie kremowe. Najmilszy w swoim czasie zakątek dzieci. Dalej długa ścieżka, obramowana po obu stronach szerokiemi, pełnemi kwiatów rabatami. We właściwej porze można tu znaleźć konwalje, narcyzy, bratki, rezedę i tak zwane „lwie pyszczki“. Jak się to w botanice na-