zywa, nie wiem, tyle tylko mogę powiedzieć, iż kwiatuszki te żółto-niebieskie lub czerwone istotnie kształtem przypominają lwie głowy, a ściśnięte ztyłu otwierają się niby paszczęka ryczącego lwa. Wśród rabatów szpalerem ciągną się krzewy różane. Ścieżka biegnie aż ku końcowi ogrodu, gdzie rośnie olbrzymia, stara akacja.
Tyle o kwiecistości tej części ogrodu, który jednak służy tu innym bardziej praktycznym celom. Po prawej stronie jest kilkadziesiąt grzęd ziemniaków, które dają nowalję — młode ziemniaczki do zsiadłego mleka. Miło mieć taką nowalijkę z własnego ogrodu. Dalej buraki, zawsze potrzebne i pożyteczne, ze względu na ten barszcz zabielany albo li też i czysty na kościach z smakowitemi uszkami. Po lewej stronie jakieś tam sine kapusty włoskie, pewnie pietruszka, na pewno jednak marchew i kalarepa. Boże! cóż to były za znakomitości. Co za rozkosz wędrować wzdłuż grzędy i szukać sobie odpowiedniej marchwi! Jeśli się okazało, że marchewka była zbyt wątła, wsadzaliśmy ją w ziemię napowrót, pókiśmy nie natrafili na jakąś marchew okazałą co się zowie. Zaopatrzywszy się w dostateczną ilość tej słodkiej jarzyny, biegliśmy z nią do żelaznej pompy, gdzieśmy ją płókali i jedli, aż w zębach chrupała. A potem robiliśmy znów wyprawę na kalarepę. Szczypała wprawdzie
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/153
Ta strona została przepisana.