Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/154

Ta strona została przepisana.

trochę język, ale mimo wszystko smakowała znakomicie. Tak nasyciwszy narazie nigdy nienasycony głód chłopięcy, szliśmy znowu do pompy napić się wody. Zatykaliśmy ręką otwór rury, tak że pozostawała tylko cienka szparka, którą zimna jak lód woda, zapachem żelaza zlekka trącąca, tryskała w prost do ust, a czasem do nosa lub za kołnierz. Ręce nam marzły, ale piliśmy wytrwale. Następnie szło się na agrest, który znów długą aleją ciągnął się wzdłuż altany. Za grzędami marchwi i kalarepy znajdowała się szparagarnia, miejsce, dla którego mieliśmy wielki szacunek i poważanie, albowiem wszyscy przepadaliśmy za szparagami. Dalej zaś były grządki z truskawkami, które w okresie dojrzewania jagód omijaliśmy zdaleka, patrząc na nie z niechęcią, bo tak się jakoś dziwnie zdarzało, że jak tylko truskawki zaczęły dojrzewać, ni stąd ni zowąd pokazywała się wśród nich żmija. Dziwna rzecz, że nie pokazywała się ani w szparagami, ani w kalarepie lub w marchwi... Pod olbrzymią, starą akacją, stojącą jakby na straży ogrodu w miejscu najbardziej od dworku oddalonem, znajdowała się wkopana w ziemię żelazna ławka, a przed nią również w ziemię wkopany drewniany stół na jednej nodze. Stół był gruby na jakie sześć cali, a przecie wśród moich wówczas jeszcze bardzo młodych wujów znalazł się któryś tak