Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/155

Ta strona została przepisana.

wytrwały i tyle mający do rozporządzenia czasu, iż zdołał go przepiłować sznurkiem prawie do połowy. To miejsce nazywało się oficjalnie „Żelazna ławka“, i mam wrażenie, że było ono czemś w rodzaju rodzinnego konfesjonału. Niedaleko od żelaznej ławki stały dwie komórki, w których mieściła się sieczkarnia, a prócz tego poskładane były różne narzędzia ogrodowe i taczki.
Charakterystyczną cechę ogrodu stanowiły liczne drzewa owocowe, doskonale utrzymane i płodne, oraz prawie na każdym kroku rosnące lilje. Ile razy o tym ogrodzie pomyślę, zawsze widzę szablowate liście białych lilij i drzewa obsypane owocem, mimo iż dobrze wiem, że kiedy owoce dojrzewają, lilje już nie kwitną. Czy istotnie było tam tak dużo lilij i rumianych owoców? Nie wiem, tak samo jak nie wiem, co było w owym „białym domku“ mojej Matki w Baranie. Dość, że jest tak, a nie inaczej. Bzy, jaśmin, buldeneżki, piwonje — to wszystko było bardzo piękne, ale nie imponowało mi zbytnio. Namiętnie wąchałem rezedę, bardzo kochałem bratki, niewielki szacunek miałem dla goździków z powodu ich trywjalnej nazwy — co za kwiat, który się nazywa jak pierwszy lepszy gwóźdź — lubiłem bawić się lwiemi pyszczkami, dla lilij jednak miałem istny kult. Jest to drobiazg, ale po dziś dzień widzę taki klomb