Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/159

Ta strona została przepisana.

wierały kapkę jakiegoś słodkiego syropu i smakowały znakomicie w czas upałów, bo chłodziły usta. Właścicielem tego kramiku był człowiek zawsze żałobnie ubrany, z żałobnym zarostem i żółtą żałobną twarzą. Minę miał też zawsze taką, jakgdyby przed chwilą wrócił z jakiegoś pogrzebu. Z pewnym lękiem zwracaliśmy się do niego, kupując te cukierki z soczkiem lub też „angielskie“. Że ten człowiek miał tak żałobnie posępny wyraz twarzy, nie było bynajmniej dziwne, ponieważ biedaczysko w krótkim stosunkowo czasie stracił trzy żony, a za mojej już pamięci czwartą. Prócz tego miał syna upośledzonego na umyśle, że zaś przy tem wszystkiem pracował ciężko, a z minimalnym zyskiem jako właściciel malutkiego kramiku, że znajdował się nieraz w niemałych finansowych kłopotach, przeto życie nie wydawało mu się z pewnością różowem — i stąd ta zagasła twarz, bez najmniejszego promyczka uśmiechu. Tak żałobnego człowieka w życiu nie widziałem. Ile razy później myślałem o tym biednym kupcu, rozumiałem coraz lepiej, iż mogą być na święcie ludzie, dla których życie jest beznadziejne. Ale i tu doznałem po latach miłego rozczarowania, albowiem gdy jako student uniwersytetu przyjechałem do Krakowa i zwiedzałem okolice byłego, a już nie istniejącego Folwarku, na rogu ulicy w wielkim nowym domu,