Słońce zachodzi. W ogrodzie przed terasą, w cieniu modrzewi zasiedli wszyscy bracia mej Matki, wszyscy moi wujowie. Zebrała się cała rodzina. I widzę dobrotliwie uśmiechniętą twarz mądrej Prababci w czarnym czepku koronkowym, w czarnej sukni i z białą ręką, opartą na hebanowej lasce. Tuż przy niej widzę babcię, drobną, fertyczną, w bronzowej jedwabnej sukni, ze złotemi łańcuszkami, brelokami i innemi klejnotami, o twarzy smagłej, energicznej, jakby gniewnej, gdy w rzeczywistości oczy jej są bardzo dobre. Przy niej znów siedzi Mama, z twarzą alabastrową, o oczach bardzo dużych, niby niebieskich, a właściwie mieniących się. Jest w szlafroku kremowym z wielkiemi ponsowemi kwiatami i śmieje się. Obok niej siedzi ciocia Mania, ubrana bardzo poprawnie, ładna, podobna do Mamy, ale już różniąca się od niej wychowaniem i zachowaniem. Kiedy Mama była panną, to swemu ojcu sama prasowała kołnierzyki i dlatego Mama wszystko umie, gdy ciocia Mania umie to, czego Mamy nie uczyli. Teraz właśnie, ponieważ słońce już zachodzi, ciocia Mania, słuchając rozmo-