Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/176

Ta strona została przepisana.

staw był mistrzem w zwodnych cięciach czyli w „fintach“, a miał rękę tak delikatną, że na brzuchu przeciwnika potrafił przeciąć skórę, a nie naruszyć wnętrzności.
Wuj Henryk — jedyny arystokrata w naszej rodzinie. Blondyn, z grymaśnym, zniewieściałym wyrazem twarzy, drobny, zdawałoby się, że bezsilny, a w rzeczywistości doskonały jeździec i strzelec, który jednak nie lubił koni dlatego, że czuć je potem, a polowania nie lubił, ponieważ kolba przy strzale trąca, a po zastrzeloną kuropatwę trzeba się schylić. Brzydził się wszystkiem, za nic na świecie nie byłby napił się wody ze szklanki swej matki, a drzwi we dworze otwierał sobie albo nogą, albo jeśli ręką, to przez chustkę.
Ten zniewieściały młody człowiek chciał wstąpić do kawalerji, co też w swoim czasie zrobił. Bracia tłumaczyli mu, że tej służby nie zniesie, bo nie potrafi zrobić tak łatwej rzeczy jak przeskoczenie przez konia, gdy się go trzyma tylko jedną ręką za grzbiet. Właśnie wuj Ludwik wpadł na fantastyczny pomysł stworzenia jakiegoś klombu na dziedzińcu, po którym promenowały krowy, a wieczorem młode źrebce. Klomb ten otoczono ogrodzeniem wysokości dobrego konia. Niewieściuch — za jakiego wuja Henryka uważano — wyszedł na dziedziniec, i choć