Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/178

Ta strona została przepisana.

cio, jako kapitan bataljonu strzeleckiego z Bochni (kilka mil od Grobli), na czele swojej kompanji przyszedł zluzować kompanję mego brata.
Ten człowiek, zawsze pogodny i uśmiechnięty, był naprawdę przyjacielem całego świata.
Syna jego, również żołnierza, „Ukraińcy“ czyli Rusini stłukli kolbami tak, że zachorował na suchoty i umarł. Jedyny syn Wicia, najrozkoszniejszego z „blagierów“.
Wicio był takim blagierem jak Petronjusz. Duchowy „arbiter elegantiarum“. Maleńki wzrostem, a wielki duchem, prawdziwy rycerz.
Wszyscy ci wujowie właściwie pracowali od rana do nocy, przedewszystkiem ujeżdżając konie, które sprzedawali szwadronowi ułanów, konsystującemu w Niepołomicach. Przypominam sobie dwa ostatnie, ujeżdżone przez nich konie, które nazywały się „Danek“ i „Zula“, a zostały sprzedane po 350 guldenów — suma na owe czasy znaczna, co dowodziłoby nietylko dobroci koni, ale i zdolności ujeżdżania ich „berajterów“. Dużą część zasługi miał w tych interesach i Cabaj, wspomniany na początku stangret dworski, który godzinami wystawał w słońcu, pędząc konia na „ląży“, a później tak samo nieruchomo tkwił, gdy któryś z wujów w tem