Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/179

Ta strona została przepisana.

słońcu na lince konia naoklep lub na siodle ujeżdżał. Jedno muszę zaznaczyć, że wujowie nie uczyli koni niemieckiej komendy. To za żadne skarby świata.
Wszyscy wujowie strzelali i to doskonale. A nie robili tego wyłącznie dla sportu, lecz poto, aby mieć jakieś mięso w domu. Najpiękniejszy okaz jakiegoś ptaka był zawsze dla Prababci. Strzelano bekasy, przepiórki, słonki, kuropatwy, cyranki, dzikie gołębie, zające i sarny. Na tych wielkich polowaniach bywałem i ja ze swoją drewnianą strzelbą, ciągle odsyłany do domu przez wujów, którzy się bali mnie postrzelić. Najchętniej polowałem z Wiciem, który z tego powodu, że mu żaden brat, wedle starej zasady myśliwskiej, swego psa pożyczyć nie chciał, zamiast psa brał na polowanie mnie. Była to wprawdzie służba uciążliwa, bo Wiciowi dawano naboje z jak najcieńszym śrutem, którym mógł strzelać tylko do wróbli. Wicio, człowiek niesłychanie praktyczny i wygodny zarazem, właśnie bardzo lubił w czasie żniw czy po żniwach, idąc sobie spokojnie gościńcem, łupnąć do wierzby, na której usiadła setka wróbli, i od jednego strzału położyć ich trzydzieści. Ogromnie bawiła mnie myśliwska chytrość Wicia, który podchodził wróble tak, jakgdyby im chciał ziarna podsypać, ale mniej przyjemne było zbie-