Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/180

Ta strona została przepisana.

ranie tych ptaków na polu, na gościńcu i w rowie. Cośmy z tych wróbli robili? Znakomity rosół, albo też piekliśmy je na rożnach jak kwiczoły.
Słowem — życie w Grobli polegało na jeździe konnej, szermierce, strzelaniu, czasem na kartach i na czytaniu. Z dworami sąsiedzkiemi stosunków nie można było utrzymywać, ponieważ były za daleko.
Zato od czasu do czasu przychodzili do nas goście, których trudno zapomnieć. Cygan z niedźwiedziem oswojonym, tańczącym w takt jakiejś muzyki i bez bólu ściskającym ludzi. Nawet i mnie ten „zwirz“ położył na ramieniu swą łapę, patrząc mi w oczy dziecinnemi, dobremi oczami. Pod jesień przychodził „Węgier z olejkami“, czyli poprostu Słowak, który sprzedawał nie olejki, ale różne materjały, zwane po mazursku „fantami“. Prócz tego przychodził Bośniak z galanterją i myśliwskiemi nożami. Miał wielki kosz, który nosił na głowie na wojłokowym krążku, a ubrany był niebiesko i w sandałach, zupełnie jak chiński „chodja“. Miał strasznie czarne wąsy, ponurą minę i humor tak nadzwyczajny, że gdy coś powiedział, Prababcia śmiała się do rozpuku, a on się nigdy nie uśmiechnął. Dalej przyjeżdżały od czasu do czasu „lajerkasteny“ czyli „kataryny“. Rzecz prosta, że pojawienie się każdego z tych go-