Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/184

Ta strona została przepisana.

naturalnie Polak, kwotę brał z westchnieniem i nadzieją, że „jakoś to będzie“. A potem było nietyle „jakoś“, ile „takoś“, że do interesu dopłacał. Ale regulował tę Wisłę wciąż.
Gdy myślę o wuju Ludwiku, nie widzę nic więcej, jak tylko obrzydliwie obdrapany brzeg Wisły, zwłaszcza po lewej stronie, to jest za rosyjskim kordonem, i widzę małego, ale bardzo barczystego blondyna ze szwedzką bródką — panującego nad całą trzodą „barabów“.
Czy kto wie dzisiaj, co to są lub były „baraby“? Była to specjalna klasa robotników ziemnych, którzy, stosownie do zajęcia, rekrutowali się z różnych krajów. A zatem w Swoszowicach, gdzie jest siarka i alabaster, pracowali przeważnie Włosi, przy budowaniu tras kolejowych specjaliści, pochodzący ze wszystkich prowincyj Austrji, wśród których górowali robotnicy nasi, włoscy, czescy i Lipowanie, to jest rosyjska sekta odszczepieńców, którzy zamieszkiwali wieś i okolicę „Lipowa“, a byli specjalistami od robót ziemnych. Jeśli czytelnik zechce łaskawie sobie wyobrazić taką mieszaninę ludzi, dla których kilof, łopata lub motyka jest narzędziem łatwem do władania, a kantyniarz jest tuż, to sobie może nietyle łatwo, ile z trudnością dla szacunku jego wyobraźni przedstawić burdy, jakie wśród tych „międzynarodów“ powstawały. I to były „baraby“, których wuj