Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/185

Ta strona została przepisana.

Ludwik miewał czasami po kilka tysięcy pod ręką. Świadkiem jestem jako mały chłopak, że nad tą hordą wodzem był on sam, a kasjerem Prababcia.
Otóż ten wuj, pracujący wśród kilku tysięcy „barabów“ i niezawsze mający gotówkę na ich wypłacenie, prowadzący rozległe interesy w Krakowie, gospodarujący na majątku ziemskim i ujeżdżający „własnoręcznie“ konie dla ułanów, zakochał się szczęśliwie i ożenił się z panną, której było na imię Marja, a którą ja we wspomnieniach swych nazwałem „rayon du soleil“. Była to bardzo jasna blondynka o prześlicznej białej twarzy, szarych oczach i bardzo miękkich rękach. Była dla mnie o wiele lepsza aniżeli Prababcia, lecz w jej dobroci było coś nadziemskiego. Ile razy dziś słyszę słowo „anioł“, to ona zawsze mi na myśl wtedy przychodzi. Prababcia była dla mnie po ludzku niesłychanie dobra, ale dobroć wujenki Maryni była tak wielka, że mnie, małe dziecko, bała się przypadkiem urazić.
Wspominałem o „zwierciadlanej sali“ przy księżycu. Widziałem w niej raz, właśnie przy księżycu, wujenkę Marynię. Wyglądała, jak lilja w księżycowym blasku.
Kochałem ją bardzo, i ona to była, która po śmierci Prababci znów gdzieś z początkiem wiosny wywiozła mnie do Grobli. Był tam