Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/193

Ta strona została przepisana.

Saënsa. Słyszałem później niejednokrotnie ten „makabryczny“ walc, ale nigdy nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak wówczas. Dwunasta godzina, którą Wicio odpukał palcem w ścianę, pianie koguta, suchy chrzęst lasek-szkieletów i śpiew z jakiemiś dziwnemi Wiciowemi słowami — wszystko to zrobiło na nas takie wrażenie, żeśmy się nie śmieli ruszyć z miejsca. Noc zapadła, a my siedzieliśmy na kanapie, jakbyśmy do niej przyrośli.
Wreszcie przyjechała Mama. Wołała nas, ale napróżno, bośmy się bali ruszyć. Wszedłszy do salonu i ujrzawszy nas w świetle księżycowem, wystraszonych i nieruchomych na kanapie, spytała Wicia:
— Co się tu dzieje?
A Wicio, z uśmiechniętą wesoło twarzą, okrągłą jak księżyc, który właśnie świecił, odpowiedział:
— Chciałaś, Helenko, aby żaden chłopak nie poszedł do Wisły ani nie wlazł pod jakiego konia. Kazałaś mi trzymać ich razem — więc widzisz, trzymam. Nawet na twój głos żaden z nich się nie ruszył.
— Czyż można tak teroryzować dzieci! — oburzyła się Mama.
— Ja — i teroryzować? Krzywdzisz mnie! Ja im tylko zaśpiewałem „Taniec Szkieletów“ i opowiedziałem parę powiastek o duchach.