Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/200

Ta strona została przepisana.

pod oknami, wołając wciąż: — Tylko cicho! Cicho! — A wtedy zaczyna się strzelanie z dwudziestu batów. Najuroczystsza salwa, która trwa jakieś dziesięć minut, a potem znowu głuchy tętent butów i śmiech — albowiem prawdopodobnie coś tam wyniesiono.
Nadchodzi czas, w którym solenizantka, czy też osoba z innych przyczyn dziś uczczona, musi położyć się spać, albowiem służba kładzie się wcześnie, a powinna zrobić, co zrobić ma. Zatem Mama idzie do swego pokoju, kładzie się do łóżka i nie słyszy nic. Nie słyszy, jak dziewczęta z kuchni wchodzą, nad drzwiami jej pokoju zawieszają wieniec i głośno dziwują się piękności jego cyfr i kwiatów.
A na drugi dzień, gdy Mama wstanie, gdy niebo będzie błękitne, słońce świeżo umyte, i gdy na dachu stodoły paw krzycząc usiądzie, w jadalni czuć będzie sośninę na imieniny Mamine.
Potem naturalnie wszyscy będą Mamie winszowali, a my wyjąkamy pracowicie jakiś wierszyk, i Mama będzie miała łzy w oczach.
Na dworze maj — świat zielono-złotobłękitny, kołyszą się rozgrzane fale powietrza, a przy mej twarzy oczy ukochane, łzami zaciągnięte... O! Czy radość boli?
Obiad wśród śmiechu. Wszyscy się śmieją i wszyscy są szczęśliwi. Much jeszcze mało, nie dokuczają, okna jadalni otwarte... Wie-